środa, 29 kwietnia 2015

Autodiagnoza








Słoneczny, ale dość chłodny dzień. Jadę autobusem. Godziny szczytu, sznurek samochodów, a w nich znerwicowane ludzkie powłoki. Wychylam głowę przez wąskie okienko na zasuwę - jeszcze nigdy tak nie jechałam (w samochodzie owszem). Robię zdjęcie. W końcu ruszamy, wiatr mocno dmucha, a ja szczęśliwa absorbuję słabiutkie promienie słońca. Wdycham to zimne, spalinowe powietrze, które nozdrzami kieruje się ku gardłu, wyziębia krtań, oskrzela, oskrzeliki, płuca i płucne pęcherzyki. Oddycham. Zaciągam się aż po osiągnięcie zawrotu obolałej, ciężkiej głowy. Po zarwanej nocy, trudnym dniu, tygodniu, miesiącu, roku. Słuchawki, w których dudni i wydziera się Björk, osłaniają przed wiatrem nadwrażliwe uszy. Szkła kontaktowe tkwiące w gałkach ocznych nie lubią mocnych podmuchów, bo w konsekwencji wysychają, zatem chowam się za okularami przeciwsłonecznymi. Czuję się wolna, wiatr poprzeplatany we włosach, jedziemy, panie kierowco, jedziemy! Jakiś dzieciak kopie mnie w łydkę. Matka karci chłopaka z teatralną konsternacją. Nie wolno, bo KTOŚ tam stoi! Przystanek: Koniuchy. Mały próbuje wydawać odgłosy jak źrebię, niestety wychodzi z tego kwik zarzynanego prosiaka. Uśmiecham się do siebie. Oddycham.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz