Najciekawiej jest przyglądać się ludziom w komunikacji miejskiej w godzinach wczesnoporannych. Potrzeba jednak przy tym dużo samozaparcia. Dziś jest piątek, ale przyjrzyjcie się współpasażerom w poniedziałek o 7 rano. Raczej nie da się czerpać od nich energii. Nikt się nie uśmiecha, za to wszyscy walczą o miejsca, w których można się rozsiąść. Uodpornijcie się na te negatywne fluidy! Dzisiaj nie działo się nic niezwykłego, ale obserwowanie daje często całkiem ciekawe spostrzeżenia, a poza tym sprawia, że podróż wydaje się krótsza.
Jadę obładowana plecakiem i innymi tobołkami, bo w piątki –
jak przystało na słoikowca – wracam do domu. Nie siadam ze względu na bagaż.
Stoję w samym środku autobusu – to idealny punkt obserwacyjny.
Kogo my tu mamy?
Ukradkiem spogląda na mnie siedzący przede mną Zakapturnik. Z zasłoniętej kapturem
twarzy wystaje jedynie haczykowaty nos i kłaki – naprawdę nie wiem, czy to
zmierzwione futerko wokół kaptura, czy też jakiś straszliwy kołtun wyrastający
z tej głowy. Zakapturnik kurczowo trzyma
reklamówkę – ciekawe jakie skarby tam przewozi. Jegomość raczej z tych, którzy
autobusem jeżdżą na gapę, coby nie marznąć na dworze.
Sytuacja robi się interesująca. Przy Zakapturniku wciąż pozostaje wolne miejsce. Staje przy nim facet około
trzydziestki, smartfonik, internet, te sprawy. Widać, że się waha – usiąść, czy
nie usiąść? Przestępując raz do przodu, raz do tyłu, decyduje się na ten ciężki
krok. Siada z malującym się na twarzy lekkim obrzydzeniem i odpala telefon,
odgradzając się w ten sposób od Zakapturnika.
To chyba znamię współczesności – gdy czujemy się niekomfortowo z powodu czyjejś
obecności, wyciągamy telefon i już nas nie ma! Facet z komórką również zakłada kaptur.
Uśmiecham się. Z pozoru się zasymilowali.
Po prawej inne ciekawe zjawisko. Przy oknie zajmuje miejsce Mors, który z lekkością motyla omija
wszystkich stojących pasażerów. Nie pomyślelibyście, że ten mężczyzna z 50-tką
na karku i potężnym brzucholcem, z taką gracją wszystkich wyminie i dotrze do
swojego upatrzonego celu. Usiadł – uff, to najważniejsze! Zasapał się przy tym,
Biedaczek. A dlaczego Mors? Oprócz charakterystycznej postury ma
wąsy, którymi w nerwowym tiku ciągle porusza. Dziamdzia sobie bez ustanku, a
wąsy śmiesznie podskakują w stronę nozdrzy w rytmie: góra-dół,
góra-dół. Morsa ochrzciłam Stanisławem. Obstawiam, że lubi chodzić
na ryby (a przy tym sowicie sobie golnąć z piersióweczki) i wyobrażam sobie
jak małe, przenośne krzesełko rybackie nieraz składa się pod ciężarem… swojego
właściciela. Ha ha! Koło Morsa siedzi
natomiast chude dziewczę, wiek datuję na gimnazjum. Stachu, chcąc nie chcąc, zajmuje półtora siedzenia, więc Chucherko siedzi na słowo honoru i boję
się, że spadnie na najbliższym zakręcie. Szkoda mi jakoś dzieciaka,
niedożywione to to i kurtka za licha na taką pogodę. Patrzy na mnie i jakby
czyta w myślach. Uśmiecha się. Odwzajemniam i onieśmielona wędruję wzrokiem
dalej.
O, a tutaj mamy typowe dwie plotkary, które zakłócają ciszę
w sennym autobusie, drażniąc wszystkich. Obgadują wszystko, co się
da. Przeżuwają przy tym gumę – o tak, żuchwy na pełnych obrotach. Nazwałam je Żyrafami. Mało mnie jednak interesują te nędzne
żyjątka. Do autobusu wsiada kobieta poruszająca się o kulach. Czy
ktoś ustępuje jej miejsca? Oczywiście, że nie. Tutaj jest miejsce na historię sprzed
kilku miesięcy.
Jest słoneczne przedpołudnie. Jadę tramwajem, starym gruchotem, w którym strasznie trzęsie. Głośno, gorąco, duszno. Ludzi sporo. Staram się o tym nie myśleć. Trambambaj zatrzymuje się na kolejnym przystanku. HUK! Coś wpadło do tramwaju środkowymi drzwiami! Patrzę – na ziemi leżą kule ortopedyczne. Nie orientuję się jednak w sytuacji, bo stoję przy tylnych drzwiach. Ktoś głośno woła z jakąś nieopisaną żałością w głosie. Zaciekawiona, a raczej zaniepokojona, przeciskam się ku środkowym drzwiom, mijając przy tym sporo osób, w tym kilku mężczyzn. Nie wierzę własnym oczom. Po wysokich stopniach prowadzących do wnętrza tramwaju, pełznie przy pomocy wszystkich swoich kończyn bardzo leciwa pani. Rozglądam się i co widzę? Kompletną obojętność. Boję się, że kierowca zatrzaśnie drzwi i stanie się tragedia. Chwytam kobiecinę wpół i staram się ją wtargać do środka. Ktoś, kto próbował dźwigać osobę z jakimkolwiek bezwładem, wie jak trudne to zadanie. Nikt nam nie pomaga. Kobieta poci się z nerwów, a ja z wysiłku. Jedną ręką podtrzymuję babcię, drugą sięgam po kule leżące na ziemi. Dałyśmy radę! Babuszka dziękuje mi z ulgą, a we mnie się gotuje. Zastanów się, człowieku, czy chciałbyś, żeby ktoś potraktował taką obojętnością twoją babcię, dziadka, bliską osobę z jakimś rodzajem niepełnosprawności? Może to ty jesteś niepełnosprawny, nie widząc potrzeb drugiego człowieka. Może też dożyjesz starości i wtedy będziesz oczekiwał pomocy…
Wspomnienie historii z babcią wytrąca mnie z rozmyślań o współpasażerach.
Wysiadka!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz