poniedziałek, 29 czerwca 2015

Rejs: Rozmowa Wisłą się toczy

Lato w pełni, uczniowie i studenci rozpoczynają wakacje, dorośli swoje letnie urlopy. Spacer nad brzegiem Wisły to dobry pomysł zarówno dla pracujących, jak i odpoczywających – nic nie kosztuje i jest na wyciągnięcie ręki. Potrzebujesz chwili relaksu? Skorzystaj z kąpieli w promieniach słonecznych na Bulwarze Filadelfijskim.

Cały rok czekałam na tę chwilę, by udać się nad Wisłę, usiąść i nic nie robić. Zawsze pochłaniał mnie widok rwącego nurtu rzeki, a dla uszu kojący był szum wody. Stało się. Pogoda ładna, sobota wolna, można iść nad Wisłę. Bulwar Filadelfijski przywitał mnie specyficznym zapachem rzeki, który zawsze kojarzy się z latem. Oparłam się o betonową, poprzeczną ścianę na bulwarze, wyciągnęłam nogi i chwytałam promienie słoneczne. Jak na sobotę przystało, spacerujących – tutejszych, jak i turystów – było sporo. Nie przeszkadzał mi gwar, radosne śmiechy i okrzyki – wręcz przeciwnie. Niektóre rozmowy były ciekawe, choć szczególnie się im nie przysłuchiwałam, docierały do mnie samoistnie. Postanowiłam zapisywać zasłyszane urywki, które stworzyły dość ciekawą mozaikę. Nie wiem, kim byli przechodnie, jak wyglądali – przechodzili za moimi plecami. Właśnie rozpoczynał się 40-minutowy rejs po Wiśle i zdecydowałam, że notować będę aż do powrotu statku. W jakim celu? Nie chodziło mi wszakże o inwigilację, nie znałam tożsamości spacerujących osób, nie interesowały mnie ich twarze, lecz ich historie. Uznałam, że ciekawym doświadczeniem będzie dowiedzieć się, o czym rozmawiają „zwykli przechodnie”. Pora dnia zadecydowała o tym, jaka grupa osób była przedmiotem obserwacji, co wyraźnie odbija się w zapisie. Zapraszam do lektury.




- Uwaga, uwaga! Rejs statkiem po Wiśle! Za 5 minut odpływamy! Zapraszamy na pokład! Naprawdę warto!

– Kurwa! Masz nowe New Balansy? To do wody z nimi!
– Oj dobra, weź!
<przepychanka> <śmiech>
– Ej, a jak wracamy?
– Ej, a może pójdziemy kolejowym? Jak się idzie kolejowym, to jest beka!
– No dobra, to idziemy kolejowym! Ale nie mam kasy na bronka…

- Twoja mama to dużo zarabia?
- No, dużo. Tak, dużo.
- A Twój tata ile zarabia? Bo moi 2000 zł, niby dużo, ale nic. Jeszcze te opłaty, wiesz jak to jest.
- A wiesz, kiedyś jak płynęłam takim statkiem, to dostałam paczkę słodyczy w nagrodę – bo się bałam.

– Uwaga! Ekipa, odpływamy! <stateczek rusza i głośno trąbi>

- Ej, widzisz? Statek płynie. O, rejsy po 40 minut, ale ciekawe ile takie co kosztuje.
- Nogi mnie bolą, czekaj. Oj czekaj, usiądziemy i tak już odpływa.

– W Toruniu mamy dworzec za miastem. Widzi pan, żeby dojechać do centrum miasta przez ten most, to jest naprawdę…

- To się nie uda, niemożliwe. Zobaczysz, mówię ci. To się nie uda.

– Mama, ja zaraz spadnę!
– No to nie schodź tam, co ja ci mówiłam?!
– Mama, ja chyba spadam! Aaa!

- Tu są naprawdę toruńskie ceny. Tanio jest, nie to co w Warszawie.

– Jak ona coś chce, to jest problem. Ile razy chciałem jej pomóc, to nie!
– To weź może z nią szczerze pogadaj, o co jej chodzi. Ja nie wiem, głupia sytuacja…

- Julka, stań tutaj! Juleczko! O, Kasia, a ty tam.
- Zobacz, zobacz jak ona leży! Jak ludzie!

– No tak, bo ty angielskiego nie zdałaś…
– Jak angielskiego nie zdałam? O co ci chodzi?

- Lodów nie mogę, waty nie mogę, niczego nie mogę!
- Synek, ale to przecież niezdrowe jest.

– Samolot! O ja cię nie mogę, samolot leci!

- A jeszcze są w szkole te czerwone paski na świadectwach?
- Tak, są, moja wnuczka ma świadectwo z paskiem, pilna jak nie wiem co!
- Czerwony pasek? Hmm, ja to jestem czerwony pasek… <przypadkowy przechodzień w bluzie w czerwone paski – tego mężczyznę widziałam>

– Oj tam, ale alkoholu! Tylko pół whiskey, wielkie mi halo!
– A ja chcę jeszcze jedno piwo. Teraz!

- Poczekaj, poczekaj, tam dalej zrobisz siusiu.
- Dobra, dziadek, idę powiedzieć Michałowi.

– Bartek! Zejdź mi z tego! Powiedziałam! Zejdź mi z tego, powiedziałam!

- Ja się z nią widziałam w czwartek i nic mi nie powiedziała.
- No ja się wczoraj z nią widziałam i też nic nie mówiła. Co za…

– Zamiast tego wolałbym jechać nad jezioro!
– Oj idź i nie gadaj, dam ci lizaka.

- Ooo, w końcu ci wyszło, pierwszy raz!
- Nieprawda, już kilka razy mi wychodziło!
- Nie, dopiero pierwszy raz ci wyszło. Ja umiem, a Ty nie.

– A ta tylko zdjęcia robi. Uwaga, mama robi zdjęcie! Cheese!
– Samolot!
– Nie, stop! Starczy już tych zdjęć.
– Teraz może nam zrobisz zdjęcie?
– Dobra. Dziewczyny, pomachajcie! Machać do mnie! A ładowarkę masz do niego?
– Ty, nie!
– No bo właśnie się rozładowało.
– A nie, ty, to jest na baterie przecież.
– Dobra, trudno. Trzeba tylko uważać, żeby go do wody nie spieprzyć.
– Daj, to schowam do torebki.

- Zobacz, skuter!
- Skuter, kurwa!? M o t o r ó w k a!

– Zobacz, to jest ratownicza, bo z tyłu ma deskę białą.
– A jo, rzeczywiście, ty!
– A tamta to policyjna motorówka.
– No, a tamta ratownicza to już taka w naszym wieku, stara łajba.

- O zobacz, superbohater, mama!
- Tak, Myszka Miki jest super.
- Fale, no zobacz! Fale, mama!
- Zjadłeś już? To ten patyk do śmietnika!

– On mnie denerwuje.
– Ale nie musisz go uderzać!
– Ale jak on mnie tak strasznie wkurza!

- Adaś, najbliższymi schodami na górę wejdź!
- Nieeeee!
- Najbliższymi schodami na górę, powiedziałam!
- No dobra.

– No, ładna ta czerwona koszulka, zobacz!
– Nie, dla pedałów.

<statek trąbi, zbliżając się do brzegu>
- Przybyli ułani pod okienko, przybyli ułani pod okienko… <śpiew pasażerów>
Kapitan statku macha do mnie. Odwzajemniam. Stateczek cumuje. Rozlegają się oklaski pasażerów.
- Rozkwitały pąki białych róż… <śpiew>

– Ty, oni to tam śpiewają na tym statku, czy to nagrane?
– Śpiewają, tylko po co, kurwa, takie pieśni śpiewać? Niech skończą.

Co wynika z tych rozmów? O czym najczęściej się rozmawia? Czy Polacy to malkontenci? Oczywiście należałoby mieć na względzie przypadkowość przechodzących osób, dzień tygodnia, porę oraz wiele innych, ważnych czynników. Wyciągnięcie wniosków pozostawiam zatem gestii czytelnika.

niedziela, 7 czerwca 2015

Wszędzie dobrze, ale w podróży najlepiej!

Człowiek od zarania dziejów usiłuje się dowiedzieć, co kryje się za horyzontem. Podróże kształcą i dają bezcenny bagaż różnorodnych doświadczeń. Jaka siła pcha nas ku poznawaniu nowych miejsc? Czy mamy w sobie pierwiastek nomady?

Na wstępie pragnę zaznaczyć, że tekst będzie osobisty, ale za to realistyczny. Dlaczego? Piszę, będąc w drodze, a to właśnie podróżom chciałabym poświęcić kilka kolejnych akapitów. Przypadków komunikacyjnych mogłabym naliczyć co nie miara, tym razem jednak nie o tym będę mówić, choć tekst jest pośrednim wyjaśnieniem mojego zamiłowania do prowadzenia tego typu obserwacji, dzięki którym zrodził się pomysł na cykl komunikacyjny.
Zamek Chojnik
 Chciałam Wam opowiedzieć o przyjemności czerpanej z podróży. Sam etap przemieszczania się z miejsca na miejsce jest bardzo osobliwy. Nie ma mnie w punkcie A, z którego wyjechałam, ani nie ma mnie w punkcie B, do którego zmierzam. Tak naprawdę właśnie to zawieszenie w próżni daje dużą frajdę. Nikt nie wie, gdzie aktualnie się znajduję! Ponadto sama podróż to świetna okazja na oddawanie się własnym przemyśleniom, które ciągną się w nieskończoność, powodując zazwyczaj zatracanie odczucia czasowo-przestrzennego. Myśli, na które nie ma zwykle czasu w ciągu standardowego dnia, w końcu znajdują swoje ujście. Niezależnie, czy jadę kilkaset kilometrów, czy kilka przystanków, te chwile wyłączenia są dla mnie błogim stanem dotarcia do własnego Ja. Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy z obecności takiej kategorii przyjemności. Na myśl przyszła mi jednak przeczytana kilka lat temu książka autorstwa Olgi Tokarczuk pt. „Bieguni”. To ciąg przeplatających się ludzkich historii dotyczących życia w nieustannym przemieszczaniu się oraz egzystencjalnych rozważań. Opowieści nie traktują tematu wąsko, wręcz przeciwnie. Owszem, autorka opisuje ludzi w drodze i ich rozmaite doświadczenia, ale wielokrotnie podróż traktowana jest przez nią symbolicznie – jako wędrówka w głąb siebie, a także jako potrzeba ciągłych zmian w życiu. Nomadowie nie mogą wysiedzieć w jednym miejscu, wciąż coś gna ich dalej i dalej, do przodu. Tytułowi bieguni, inaczej bieżeńcy, należeli do odłamu rosyjskich starowierców. Wierzyli, że od zła, którym przepełniony jest świat, można jedynie uciec poprzez ruch.

Zaryzykuję stwierdzenie, że w części z nas istnieje i tkwi głęboko zakorzeniony pierwiastek nomady, który nie pozwala na stanie w miejscu. Abstrahuję tu od rdzennych, koczowniczych plemion, które nadal tak funkcjonują, prowadząc tułaczy tryb życia. Przy okazji zadaję sobie pytanie, czy naprawdę poszukiwanie nowego terenu zasobnego w konieczne do życia środki (takie jak np. jedzenie), jest jedyną przyczyną ciągłego opuszczania wyeksploatowanych już miejsc? Przecież u zarania dziejów większości prymitywnych plemion mimo wszystko udało się osiedlić i stać się już na zawsze samowystarczalnymi. Dlaczego jedni ludzie poszukują stabilizacji i spokoju, a inni zmian, które zawsze wiążą się z jakimś ryzykiem?

Podróż wiąże się też z pewnego rodzaju oczyszczeniem. Stare polskie przysłowie mówi „wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej”. Wyjeżdżając, tęsknimy za naszymi bliskimi, rodzimą kuchnią, czy własnym łóżkiem, w którym najlepiej się śpi. To wszystko kwestia emocjonalnego przywiązania – zarówno do ludzi, jak i do rzeczy, do których współcześnie przywiązujemy się coraz bardziej. Na przeciwległym biegunie postawiłabym natomiast sentyment do nowo poznanych miejsc. Oba te czynniki występują u nas z różnym natężeniem. Jedni wyjeżdżają i już na drugi dzień czują się „homesick” (wdzięczne, angielskie słówko oznaczające tęsknotę za domem), a inni wyjeżdżają i nie chcą wracać. Oczywiście można by się zastanawiać, dlaczego nie chcą i doszukiwać się drugiego dna. Czy nikt na nich nie czeka, czy mają złe wspomnienia związane z daną okolicą? A może mają jednak w sobie pierwiastek nomady? To nasza kultura determinuje osiadły tryb życia. Polacy rzadko zmieniają pracę, czy miejsce zamieszkania. Według szacunków Lion’s Bank (na podstawie danych Instytutu Rozwoju Miast, GUS i Eurostat) przeciętny Polak przeprowadza się raz na 15 lat. Oczywiście z prowadzonych statystyk coraz bardziej wyłamuje się młode pokolenie, emigrujące za granicę w nadziei na lepszy byt. Nie mniej jednak dość znacznie różnimy się od tendencji zachodniej, gdzie np. Amerykanie zmieniają miejsce zamieszkania raz na 5 lat. Ciężko ocenić, która postawa jest lepsza, a która gorsza. Każdy uzna coś innego za stosowne, mając na względzie swoje własne potrzeby.

Budapeszt
Z niektórymi miejscami, które zwiedzałam, choć to chyba złe słowo, czuję trudną do wyjaśnienia emocjonalną więź. Raz na jakiś czas odzywa się w głowie imperatyw, by jeszcze kiedyś wrócić do pięknych, choć zupełnie obcych okolic. Dlaczego określenie „zwiedzanie” nieszczególnie mi odpowiada? Kojarzy mi się raczej z dreptaniem po utartych szlakach, obleganych przez tłumy turystów, a stare miasta są przecież pełne niesamowitych zakamarków i ludzi, które często wychodzą poza łamy sztampowo napisanych przewodników. Miasto szczególnie mocno oddziałuje nocą, funkcjonując o tej porze w zupełnie innym, ale za to bardzo pociągającym trybie. Nocne wojaże przyciągają swą tajemniczością, choć oczywiście bywają czasami dość ryzykowne. Po zmroku wszystko staje się inne, nawet rozmowy z ludźmi. Oświetlone budynki, najlepiej odbijające się w tafli przecinającej serce miasta rzeki, są wdzięcznym tematem do fotografii, jak i cieszenia własnego oka bez towarzystwa obiektywów. Kiedyś fotografowałam wszystko, co się da, każdy detal, dziś próbuję świadomie doświadczać tego, co tu i teraz, starając się robić bardziej przemyślane zdjęcia, by nie mieć poczucia, że przez ciągłe wciskanie spustu aparatu umyka mi namacalne poznawanie nowego miejsca. Wtopić się w klimat i nie negować odmiennej kultury, stać się częścią miasta, popłynąć wraz z jego nurtem – to chyba recepta na wojaże pełne emocji i autorefleksji.

Człowiek od początków swojego świadomego istnienia usiłuje wypatrzeć, co kryje się za horyzontem. Zdobywaliśmy kolejne kontynenty, a przyszłość prawdopodobnie postawi przed nami konieczność zdecydowania się na kosmiczne podboje. Jak mówią, apetyt rośnie w miarę jedzenia. Podróże, zarówno małe i duże, to szansa na poznanie innych kultur i zdobycie kolejnego doświadczenia. Nomadowie tego świata, łączmy się!

poniedziałek, 1 czerwca 2015

Przypadek #6: Psychosmark

Co piąta osoba na świecie – według szacunków WHO – boryka się z zaburzeniami natury psychicznej. Polska wysuwa się na czołówkę państw europejskich, jeśli chodzi o liczbę pacjentów szpitali psychiatrycznych. Kierując się stereotypami, problem ten spycha się na ubocze, uznając go za wstydliwy. Podobnie traktuje się same osoby dotknięte chorobą, skazując je na społeczny ostracyzm, co często pogłębia ich negatywny stan zdrowia.

„Przerwana lekcja muzyki”, „Lot nad kukułczym gniazdem”, „Księżniczka i wojownik” – co łączy te trzy filmy klasy kina światowego? Oczywiście wątek osób chorych psychicznie – zarówno w historiach bohaterów pierwszo-, jak i drugoplanowych. Uwaga, prywata! Do dziś nie umiem znaleźć wytłumaczenia, dlaczego upodobałam sobie filmowy motyw szpitali psychiatrycznych i ich pacjentów. Filmów na ten temat nakręcono o wiele więcej niż te trzy wymienione powyżej – to po prostu moje ulubione. Nie chodzi mi tu bynajmniej o widowiskowe horrory i bohaterów o skrajnie psychopatycznych skłonnościach, którzy wywołują dreszcz na plecach odbiorców, a przy tym dziwny rodzaj przyjemności czerpanej z drastycznych obrazów na ekranie. Motyw szaleństwa, obłąkania jest głęboko osadzony w kulturze, swymi korzeniami sięga czasów starożytnych – mitologii greckiej. Jednak to romantyzm szczególnie mocno kojarzy się z obłędem, wychodzeniem poza to, co racjonalne. Literatura polska tego okresu obfituje w dzieła namiętnie wykorzystujące ten wątek – sztandarowymi przedstawicielami są oczywiście nasi narodowi wieszczowie: A. Mickiewicz z balladą „Romantyczność” oraz J. Słowacki i „Kordian”. Jedna z ostatnich scen „Kordiana” mocno utkwiła mi w pamięci. To scena, kiedy tytułowy bohater znajduje się w szpitalu dla obłąkanych i poznaje dwóch mężczyzn – jeden uważa, że jest Chrystusem-zbawicielem na krzyżu, a drugi, że podtrzymuje kulę ziemską niczym bóg Atlas. Na myśl przychodzi mi skojarzenie z powieścią psychologiczną z lat 70. ubiegłego wieku, która doczekała się ekranizacji – to „Ptasiek”, który po traumatycznych przeżyciach II wojny światowej cierpi na schizofrenię i myśli, że wiedzie ptasie życie. Moja ulubiona książka pochodzi również z XX wieku – to fantastyczna powieść „Mistrz i Małgorzata” rosyjskiego pisarza Michaiła Bułhakowa, w której tytułowy Mistrz postradał zmysły. Prawdopodobnie lektury z ławy szkolnej nie są traktowane przez uczniów z wielkim pietyzmem, jednakowoż odwołania do literatury światowej całkiem często gdzieś się pojawiają, choćby w filmie.

Zgodnie z szacunkami World Health Organization (WHO) zaburzenia psychiczne dotyczą już co piątej osoby na świecie, a do 2020 roku choroby psychiczne staną się jednym z czołowych problemów zdrowotnych w Europie. Naszą kondycję rujnuje wyścig szczurów, pogoń za tym, co materialne, ale jest też druga strona medalu – to często lęk o przyszłość i walka o byt. Ranga tego problemu w Polsce wciąż wzrasta, choć mało się o tym mówi. W porównaniu z latami 90. obecnie na oddziałach psychiatrycznych jest o połowę więcej pacjentów. Wiadomo, że istnieje dość stały odsetek osób z wrodzonymi umysłowymi upośledzeniami, powstałymi za sprawą mutacji genetycznych. Ten fakt również naprawa przerażeniem, że zmiany na poziomie chromosomalnym powodują trwałe dysfunkcje u człowieka – wystarczy jeden zabłąkany chromosom nie na swoim miejscu i wada ta powoduje u płodu np. Zespół Downa, wiążący się z niedorozwojem umysłowym. Nabyte choroby psychiczne to równie interesująca kwestia. W jak sposób dochodzi do zmian w ludzkiej psychice, najczęściej trwałych? Dlaczego osoby chore zupełnie inaczej odbierają bodźce niż osoby zdrowe? Posiadając wiedzę, jakoby co piąta osoba cierpiała z powodu zaburzeń psychicznych, postanowiłam się trochę rozejrzeć i zbadać teren. Często straszy się nas ilością psychopatów na ulicach, sama zresztą doświadczyłam widoku sąsiada z siekierą, w dodatku wiedząc, że miał za sobą długą odsiadkę w więzieniu. Opowiem jednak o mniej drastycznych sytuacjach.


Psychosmark. Tak go nazwałam. Jadę autobusem linii 34, tłok, więc trzymam się poręczy. Obok dostrzegam osobliwego jegomościa, zawsze mam szczęście do takich przygód. Facet wychyla się i zagląda w książkę czytającej współpasażerce, szczerząc się przy tym od ucha do ucha oraz wydając dziwne odgłosy. Nabieram pewności, że jest psychicznie chory. Autobus porusza się strasznie mozolnie, a do tego padający deszcz ogranicza widoczność, przez co jedziemy naprawdę wolno. Gość zaczyna robić się nerwowy, podróż dłuży się w nieskończoność. Obserwuję go kątem oka, odczuwając już lekki dyskomfort z powodu jego dość bliskiej obecności. Patrzę i oczom nie wierzę! Mężczyzna wkłada swój palec w otchłanie przegród nosowych i coś stamtąd wydobywa. To COŚ tkwi na jego palcu i po chwili ląduje na szybie autobusu. Psychosmark bawi się mozolnie ulepioną kulką, turlając ją po zaparowanym oknie. Nie wytrzymuję napięcia i przepycham się przez tłum, żeby zmienić miejsce. Psychosmark wchodzi w fazę agresji, uderzając pięściami w drzwi i bełkocząc coś na głos – chce wyjść. Wciska wszelkie możliwe przyciski. Mam nadzieję, że tym sposobem nie zablokuje wszystkich wejść, bo bylibyśmy zdani na dłuższą koegzystencję w tych nieznośnych warunkach. W lusterku widzę niewyraźną minę kierowcy. Na szczęście wjeżdżamy w zatoczkę i autobus zatrzymuje się na przystanku. Psychosmark wyskakuje z impetem, a ja zastanawiam się, skąd wie, gdzie ma wysiąść. A może jeździ wokół miasta, nie zastanawiając się nad celem podróży?

Inna sytuacja spotkała mnie na przystanku autobusowym. Stoję odizolowana od świata słuchawkami i okularami przeciwsłonecznymi. Podchodzi do mnie chłopak, też w okularach, staje w odległości naruszającej moją strefę komfortu. Ściągam słuchawki, myśląc, że chce o coś zapytać. Odchodzi i robi kilka ósemek wokół przystanku i stojącego obok kiosku. Obserwuję jego dziwne zachowanie. Znowu podchodzi, znowu staje przy mojej twarzy i zagląda w okulary, próbując dostrzec moje oczy. Tak mi się przynajmniej wydaje. Mam ochotę dać mu w zęby. Podnoszę z niecierpliwością brew – odchodzi. Znowu kilka ósemek. Tracę cierpliwość i z irytacją wyglądam na autobus, który powinien był już się zjawić. Podchodzi. Chrząkam. Odchodzi. Krąży po ósemkowym torze. Wraca. Otwieram usta, by coś powiedzieć. Ucieka. Już się nie zbliża. Odprawia cykl ósemkowy i staje w kącie za kioskiem. Autobus nadjeżdża. Liczę na to, że nie będzie chciał kontynuować „znajomości” w czasie jazdy. Na szczęście siada na drugim końcu. Krążownik-satelita.

Najbardziej komiczna sytuacja trafiła mi się w kościele. Siedziałam na mszy, czekając na różaniec za mojego właśnie zmarłego pradziadka. Msza miała się już ku końcowi i w okolicy ołtarza zaczęła krążyć starsza kobiecina. Pomyślałam, że to pani prowadząca różaniec, która przygotowuje się do wykonania swojego zadania. Zaczęło robić się dziwnie, kobieta przechadzała się wśród księży, nic sobie nie robiąc z widowni tego przedstawienia w postaci zebranych w ławkach wiernych. Sfera sacrum została w pewien sposób naruszona. Jeden ze starszych ministrantów próbował panią zgrabnie przechwycić i wyprowadzić przez zakrystię. Pani okazała się jednak sprytniejsza. Usiadła na ławeczce z ministrantami i wszyscy odetchnęli z ulgą. Zastosowano taktykę niezwracania uwagi, a w konsekwencji nieuwagi. Nagle kobieta wstała, przeszła kawałek i usiadła na schodku przed ołtarzem. Zdjęła jeden but i rzuciła nim w kierunku wiernych, po chwili to samo zrobiła z drugim. Ministrant zgarnął panią i wyprowadził z kościoła. To jeszcze nic! Msza się kończyła, kapłani złożyli pocałunek na ołtarzu i wyszli. Tę chwilę wykorzystała bohaterka tej krótkiej opowieści, która stanęła przed amboną. Mikrofony nie były jeszcze wyłączone. Starsza pani stała się szafarzem wyimaginowanego nabożeństwa, które odbywało się w jej głowie. Na cały kościół rozległo się wykrzyczane do mikrofonu: „Mszę świętą odprawi zaraz sam papież, Jan Paweł II !!!”. Zapadła konsternacja, którą wzmagał fakt, że nasz papież już nie żył od kilku lat. Moherowe babcie – oczywiście im nie urągając – kręciły nosem z oburzenia. Nie mogłam powstrzymać śmiechu.


Zwyczajnym zbiegiem okoliczności był fakt, że wszystkie historie, w których brałam udział, były na swój sposób zabawne. Opisując je w groteskowym tonie, mam na względzie zarówno reakcje zaskoczonego biegiem wydarzeń otoczenia, jak i własne. Naszą najczęstszą odpowiedzią na tego rodzaju sytuacje jest zakłopotanie, czy zniesmaczenie. Najłatwiej wtedy podążyć utartym szlakiem, sięgając po stereotyp, który wyzwala w nas zakodowany już wcześniej sposób zachowania. Dysonans pomiędzy opowiedzianymi przeze mnie anegdotami a rzeczywistością jest taki, że skala narastania realnego zjawiska, o którym była mowa w pierwszych akapitach, jak i jego nagminne ignorowanie są zatrważające. Nie tylko zamiatanie problemu pod dywan stanowi zagrożenie, spiralę milczenia wzmaga również stereotypowe postrzeganie osób psychicznie chorych, które z wielkim ostracyzmem odsuwa się na margines społeczeństwa. Jedna osoba świata nie zwojuje, warto natomiast rozejrzeć się wokół, może ktoś z naszego bliskiego otoczenia potrzebuje pomocnej dłoni, odrobiny uwagi, czy choćby zwykłej rozmowy, która bardzo często ma terapeutyczne działanie.